Relacja 15 – 2019

#projektGWiNT

Siedziałem na betonowych schodach szkoły w Nowym Tomyślu i w delikatnym słońcu jadłem ostatnią wieczerzę przed startem na 100 mil. Pomiędzy gryzem tortilli a łykiem wody podszedł do mnie Bergol. Postać gnieźnieńskiej sceny ultra, który właściwie parę dni temu ukończył pierwszą edycję “100 miles of Beskid Wysypowy” w barwach klubu No Excuse Team. Jego celem było ukończyć GWiNTa, w którym startuje od początku — zawsze na najdłuższym dystansie, moim marzeniem było złamanie w tej edycji 20 godzin. Po chwili rozmowy zapytał mnie, czym właściwie jest #projektGWiNT. Nie musiałem się długo zastanawiać, tego hasztagu używałem konsekwentnie od paru tygodni, oznaczając nim treningi. Wypaliłem, że #projektGWiNT to ukończenie Super GWiNTa poniżej 18 godzin. Skąd 18 godzin? Wydaje mi się, że kiedyś, zobaczyłem stary limit kwalifikacji na Spartathlon bez losowania. Potem uznałem, że będę sprawnym biegaczem, jak złamię tę osiemnastkę na trasie wielkopolskich lasów. I tak mi zostało do dzisiaj. Po chwili, kiedy zgniotłem papierek po tortilli, dotarło do mnie, że #projektGWiNT, to coś więcej niż czas w określonych zawodach, to dla mnie sposób na życie już od 4 lat.
GWiNT jest biegiem, który jest dla mnie wyjątkowy i od początku mojej „kariery ultra” to zawody numer jeden. Nadaje on rytm moim cyklom treningowym, dyktuje terminy startów kontrolnych i krótkiego roztrenowania. Żyję nim. To tutaj, debiutowałem na dystansie ultra w Mini Gwincie w 2016 roku. To tutaj, zdobyłem pierwszy puchar kategorii wiekowej w Normal Gwincie w 2017 roku. To tutaj, w 2018 pierwszy raz przebiegłem dystans 100 mil.

3 x Mini GWiNT
W tym roku podszedłem do zadania naprawdę ambitnie — cel 20 godzin zakładał poprawienie czasu sprzed roku o prawie 4 godziny! I tak parę tygodni przed zawodami obiegałem całą trasę samodzielnie, bez supportu, odcinkami po 55 km. 3 weekendy z rzędu. Kiedy inni jeszcze spali, ja wstawałem około 4 rano, wsiadałem na rower, jechałem na Poznań Główny i kursowałem. Wysiadałem w jednej miejscowości, wracałem z kolejnej. Piękna ta Wielkopolska! To był bardzo dobry pomysł, który za rok również będę realizował (gdybyście chcieli w nim uczestniczyć, dajcie znać). Szczególnie zapamiętałem z niego park w Grodzisku Wielkopolskim o świcie, wypełniony setkami wron i kruków — zrobił na mnie olbrzymie wrażenie! Treningi musiały się jednak skończyć a godzina zero wybić. Wszystko miałem zaplanowane, od przerw na punktach, przez tempo odcinków, po to co mam zrobić na przepakach.

Start
Po zjedzeniu ostatniego posiłku przebrałem się w strój startowy, chwilę porozmawiałem z ultra znajomymi i się zaczęło. Przejście na start, rozmowy, wśród których zrelaksowane głosy były przeplatane nerwowym śmiechem debiutantów. Tradycyjne wspólne zdjęcie, tym razem pod rekordowym koszem wiklinowym. Odprawa przez niezawodnego Pana Ryszarda i START! Rozpoczęliśmy leniwie, ale wybiegając z Nowego Tomyśla, każdy już miał swoje miejsce w wężyku. Wszyscy ze swoimi celami i powodami, dla których się tutaj znaleźli. Ustawiłem się gdzieś, pomiędzy czołówką i środkiem stawki.

Kierunek Grodzisk Wielkopolski

Pogoda była łaskawa, a tempo pierwszych kilometrów nieco szybsze niż zakładałem. Celowałem w 6:10, było około 5:50. Po opuszczeniu asfaltu i wbiegnięciu w pierwsze leśne ścieżki opamiętałem się i zwolniłem do 6:05-6:10. Poruszaliśmy się w miarę zwartej grupie, jeszcze towarzyszyły nam rozmowy. To zadziwiające, jaką jest społeczność ultra. Widzimy się zazwyczaj tylko na zawodach, ale już po paru kilometrach wspólnego biegu na tak długich dystansach, czuje się, że coś nas łączy. Niepisane ultra porozumienie.

Tempo na tym odcinku było niesamowicie ważne. Trasa pomiędzy Nowym Tomyślem a Grodziskiem Wielkopolskim, gdzie czekał na nas pierwszy przepak, technicznie jest łatwa. Byliśmy świezi, pogoda sprzyjała, było jasno. Cały czas miałem z tyłu głowy, że za rumakowanie na tym etapie cenę przyjdzie zapłacić później, a będzie ona zbyt wysoka. Trzymałem się planu.

Stawka zaczęła się rozciągać jeszcze przed pierwszym punktem w Wąsowie. Potworzyły się spontaniczne grupki, inni biegli w parach, ja robiłem swoje. Minęliśmy piękne rozlewiska wraz z żeremiami bobrów i kiedy zapadła noc, dotarliśmy do pierwszego przepaku w Grodzisku Wielkopolskim. Na razie wyprzedzałem swój plan o kilkanaście minut, więc wiedziałem, że tempo jest mocne, ale nie zabójcze.

W Grodzisku Wielkopolskim nastąpiła chwila wytchnienia. Dla mnie był to czas stosowania instrukcji, które zostawiam sobie w przepakach. Taki support ode mnie samego z przeszłości, dla siebie samego w teraźniejszości. Nie dyskutowałem z listą. Zmieniłem, co było do zmienienia, zjadłem, podziękowałem za fachową obsługę punktu i ruszyłem w noc.

 

Kierunek Wolsztyn

Przed nami był nocny odcinek, technicznie prosty. Problemem miała okazać się wstająca na polach mgła, która ograniczała widoczność dosłownie do paru metrów. Niestety moje tempo wyraźnie spadło. Dołączyłem więc do jednej z grupek, wiedziałem, że mnie pociągną. Ostrożnie, poruszaliśmy się przez las, od jednej mgły do drugiej. Z czasem nasza grupka stopniała i zostałem z poznanymi w biegu Maciejem i Danielem. Założyłem rękawki, mgła nie tylko utrudniała widoczność, ale i wyziębiała. Do świtu i ocieplenia pozostawało jeszcze parę godzin. Wraz z kolejnymi kilometrami, noc pochłonęła Daniela, który i tak dotarł do mety w limicie. Zostałem sam z Maciejem. Czasem w ciszy po 5:30, czasem rozmawiając po 6:05 parliśmy do przodu. Wyprzedziliśmy parę osób. Minęliśmy również pola zawilcy, wśród których rok wcześniej, w świetle księżyca zaliczyłem potężny kryzys. Tym razem było dobrze. Kiedy zbliżyliśmy się do Wolsztyna i nieśmiało wstało słońce, opowiedziałem Maciejowi trochę o podmokłych łąkach, które nas czekają, ale jak się okazało, oznaczenia trasy poprowadziły nas ich bokiem. Dotarliśmy do Wolsztyna.

Ponownie zająłem się swoją instrukcją. Zmieniłem buty, uzupełniłem zapasy i posiliłem się zupą. Postanowiliśmy napierać razem, tak długo, jak się da, a w razie problemów, każdy miał robić swoje. Przed nami był najcięższy etap. Pagórkowaty i piaszczysty. Który na 100 milach nigdy nie jest dobrze usytuowany. Na początku — wysysa wszystkie siły już po starcie. W środku spowalnia tak, że wszystkie plany biorą w łeb. Jednak najgorszy jest chyba na koniec jak w tym roku! W nogach 110 km, przed nami jeszcze 55, a na dokładkę górki. Ruszyliśmy. Niestety dosłownie paręnaście metrów za punktem Maciej został. Pojawiły się jakieś problemy. Wiem, że jeszcze walczył, ale biegu ostatecznie nie ukończył.

Kierunek Nowy Tomyśl
Rozpoczął się ostatni etap biegu, w stosunku do planu jazdy miałem kilkunastominutowe opóźnienie. Jak wspomniałem ta część trasy, jest odcinkiem specjalnym GWiNTa. „To ten pagórkowaty i piaszczysty” kawałek, jak można usłyszeć wśród rozmów biegaczy. Rozpocząłem bieg. Wiedziałem, ile jest do zrobienia, znałem tę część bardzo dobrze. Pokonywałem ją już 5, może 6 razy. Na każdym szczycie przeklinałem. W końcu jednak dotarłem do najpiękniejszego punktu kontrolnego, jaki widziałem – w Kuźnicy nad jeziorem. Słońce już dawno skończyło ze skromnością i paliło coraz bardziej. Biegłem dalej. Tuż przed Jastrzębskiem zaliczyłem wywrotkę, na szczęście niegroźną. Trzymała mnie myśl „byle do kładki”. Od niej do mety było już tylko 15 km. Tempo było wolne, bieg był samotny. Na tym etapie wyprzedziło mnie już tylko dwóch zawodników i to z Normal GWiNTa. Dobiegłem do Miedzichowa, górki się skończyły. Ten punkt ma coś w sobie. Placek drożdżowy, swojska atmosfera. Ruszyłem dalej. Po już płaskim odcinku w palącym słońcu dotarłem wreszcie do „niej”. Słynnej kładki, która w tym roku została odświeżona, za co należą się ukłony w stronę organizatorów.
Za kładką czekał mnie jeszcze marsz przez rozlewisko i ostatnia piątka. Dostałem na niej informację, że moja luba jest już na mecie i na mnie czeka. Mimo że jeszcze przed przeczytaniem SMS-a, było mi bliżej do świńskiego truchtu niż biegu, poczułem siłę i odpaliłem. Jeśli odpaleniem można nazwać pokonanie 5 km w około 40 minut, no ale w nogach było już 160 km, co mnie trochę usprawiedliwia. Przy wejściu do miasta pojawili się pierwsi kibice, którzy oklaskiwali mój wysiłek. Ciarki na plecach i łza w oku tedy jest normalnym zjawiskiem. W pewnym momencie zacząłem być pilotowany przez jednego z nich na rowerze, aż do samej mety. Medal wręczyła mi partnerka, a następnie wspólnie oznajmiliśmy moje przybycie, waląc w dzwon. Zameldowałem się na 12 miejscu z czasem 20:40:55. #projektGWiNT trwa!

Adam Olejnik