Relacja 13 – 2019

Pierwszą przygodę z GWiNTem przeżyłem w 2017, kiedy przebiegłem dystans określany jako mini – 55km. W roku ubiegłym wystartowałem na średniej trasie Normal GWiNT. To była moja pierwsza setka. Już po ukończeniu postanowiłem, że kolejnym krokiem będzie pełna pula – Super GWiNT i 100mil. Czas mijał, żyłem z tą świadomością i próbowałem się z nią oswoić. Początek roku to oczekiwanie na zapisy i próba ogarnięcia tego psychicznie. W głowie mi się to nie mieściło. Do solidniejszych treningów motywowała mnie rodzina a szczególnie żona. Maj zbliżał się wielkimi krokami. Dystans nadal trochę przerażał. Zapisany, opłacony więc trzeba lecieć. Na listach startowych wszystkich trzech tras, mnóstwo znajomych nazwisk dodawało otuchy, że będzie z kim chociaż kilka słów zamienić w czasie biegu gdy będą mijać mnie wyglądającego jak zombi. 🙂

Nadszedł dzień startu. Dojazd ze znajomymi, odpoczynek na sali sportowej, ogarnianie przepaków. Kilka osób poznanych. Przyjechało też kilka osób, które swój start miały dopiero o 3.00 czy nawet następnego dnia w samo południe. Przyjechali nas odprawić, odprowadzić na start. Czyżby się bali, że zrezygnujemy? 🙂

Nieubłagalnie zbliżała się 18.00 – godzina startu. Ostatni kontakt z bazą, czyli z rodziną w domu, słowa wsparcia i otuchy. Przed startem przybijaliśmy sobie piątki, życzyliśmy powodzenia. Wokół wytrawni gracze i debiutanci na 160km+, a pośród nich ja. Na najdłuższy dystans stawiliśmy się w siedem osób z jednego Teamu.

Odliczanie i… Start! Ruszyliśmy. Cel był jeden – ukończyć bieg na dystansie 100mil. Ukończyć i wygrać. Wygrać z własnymi słabościami, ze samym sobą, z trasą. Ukończyć w limicie 27h, a każdy czas poniżej miał być sukcesem. Szczytem marzeń było zakręcić się koło 24h.

Z naszej siódemki od początku do przodu pognał Adam, tuż za nim Mariusz. Chwilę później zaczęli swą ucieczkę Aga z Jackiem. My zostaliśmy we trzech – Darek, Mirek i moja osoba. Wspolnie mijały kilometry. Czas uciekał na rozmowach. Czasami ktoś wybiegł do przodu, by po chwili dać się dogonić. Moja głowa i rozumek nadal nie były w stanie ogarnąć tego dystansu. 🙂

Biegliśmy, odliczając czas i kilometry, od punktu do punktu. Zapadł zmrok, a trasę zaczęły oświetlać nam czołówki. Nawet nie pamiętam kiedy dogoniliśmy Agnieszkę i Jacka, ale nasza grupa chwilami liczyła 5 osób. Pierwszy przepak w Grodzisku chcieliśmy osiągnąć koło północy i to się udało. Było po 24-ej i 1/3 za nami. Z Darkiem zmieniliśmy ciuchy na suche i przez chwilę było cieplej. Przyjęliśmy ciepły posiłek, przepakowaliśmy plecaki. Zatankowałem bukłak do pełna, a do soft flasków dolałem soku z Gumijagód. 🙂 Byliśmy gotowi ruszyć dalej, gdy na punkt wbiegł Mirek. Ogarnął się szybko i razem wyszliśmy dalej. Zarzuciliśmy kurki, a chłód nocy sprawił, że przydały się też rękawiczki. Szliśmy, truchtaliśmy. Dariusz przyspieszył, zostałem z Mirasem. Po chwili ruszyłem w pościg 🙂 Dogoniłem Darka, który postanowił ścigać Ultra parę z naszego teamu. Tym razem byliśmy we czwórkę. Kolejne kaemy mijały na rozmowach o wszystkim i o niczym. Od punktu do punktu. Zaczęło się odliczanie. Połowa za nami. Rany, jeszcze tyle przed nami. Nadal trudno mi było to ogarnąć. Cztery maratony w plus minus dobę. I choć dwa były za nami, to kolejne dwa jeszcze czekały by nas sponiewierać. Mniej więcej wtedy powiedziałem do Agi, że „teraz celem jest dotrzeć na przepak do Wolsztyna, że jak już z niego ruszę to niech się dzieje co chce, ale dotrę do mety! Jak nie będę miał sił biec, to marszem lub czołgając się. Będę jak dzik pchał ryjem to bloto.” 🙂

Gdy na zegarku wybił setny km zacząłem biec z nadzieją, że kolejne osoby ruszą za mną. Nic. Postanowiłem nie zwalniać aż do przepaku w Wolsztynie, czyli ok. 10km. Biegałem, choć tempo 7.10-7.30 trudno nazwać biegiem 🙂

Co kilka chwil oglądałem się za siebie, czy nie nadbiega ktoś ze znajomych. Spodziewałem się klepnięcia w ramię. Nic. Brzegiem jeziora dotarłem na przepak. Kolejna zmiana odzienia, dolewka do bukłaka, ciepły napój i posiłek. W worku, tym razem zamiast soku z Gumijagód, czekał magiczny wywar od Druida. 🙂 Zarzucając plecak zobaczyłem osoby z ekipy wbijające na punkt. Przybita piątka. „Ale poleciałeś” usłyszałem. „Poniosło mnie” odpowiedziałem z uśmiechem i ruszyłem dalej. Okrążałem jezioro. Kilka najbliższych kilometrów biegałem w towarzystwie Joli, znanej ultraski którą miałem okazję spotkać i poznać na kilku imprezach wcześniej. 3-4km za przepakiem musiałem stanąć, zdjąć bluzę którą ubrałem wcześniej, bo zaczynało świecić słońce. 2/3 dystansu za mną. Zaczął się najtrudniejszy chyba odcinek – pagórkowaty i chyba najbardziej piaszczysty. Ten fragment trasy daje się we znaki, a jak masz ponad 100km w nogach to już wogóle. Napieralem do mety. Przede mną był jeszcze jeden maraton do pokonania. Od tego momentu aż do mety wspierał mnie a ja jego, kolega który biegł 110km. Znowu odliczanie do kolejnego punktu. Kawa, cola i coś na ząb. Pagórki zdawały się nie mieć końca. 🙂

Koło południa zrobiło się gorąco. Na całe szczęście nie na długo i słońce odpuściło. Marsz, trucht, kilometry powoli uciekały. Kontakt z rodziną, słowa wsparcia były bezcenne, zarówno wcześniej jak i teraz. Biegłem dla Nich, do Nich. Wiedziałem, że żona i dwóch synów będą czekać na mecie. Jeszcze półmaraton… Na ostatnim punkcie odżywczym spotykam Mariusza z drużyny… 15km… Mijały mnie osoby z pozostałych dwóch dystansów. Wyrażały podziw i szacunek. To było miłe ale i bardzo motywujące. Jakieś 10km przed metą czekała słynna kładka. Oprócz niej był tam jeszcze „swój człowiek” – Haszek. Przyjechał kibicować wraz z żoną. Dodatkowy strzał adrenaliny. Meta była coraz bliżej. Rodzina czekała…

Nowy Tomyśl.

Biegłem jego ulicami, choć „biegłem” to za dużo powiedziane. 🙂

200 metrów przed metą czekał starszy syn. Podbiegłem. Chciał biec ze mną. Położyłem kijki, wrzuciłem Młodego na barki. Wielkim wyczynem nie było wstać z nim, lecz podnieść kije z trawnika. 🙂 Widziałem metę. Serce waliło jak oszalałe. Za linią, na wprost mnie czekała Moja Paulina z młodszym synkiem w wózku.

Łzy szczęścia napłynęły do oczu.

Udało się!

Pokonałem 100mil. Czas 24h16’10

Doba w biegu, marszem, w towarzystwie a chwilami w „samotności długodystansowca”.

Zmieściłem się w limicie, a nawet zakręciłem koło 24h. Czy mogło być „złamane” 24 godziny? Może… Ale jak tu ruszyć tyłek z punktu, gdy organizator tak Cię gości? 🙂

Czy chciałbym być tu za rok? Myślę, że tak. Tym bardziej, że termin zbiega się z „okrągłym” urodzinami.

Dziękuję

-organizatorom i wolontariuszom, za świetną imprezę z dobrze oznakowaną trasą i punktami żywieniowymi na bogato.

-żonie i synom za doping, wsparcie i motywację. Wasza pomoc była, jest i będzie bezcenna.

-ekipie No Excuses Team za wspólne km i wsparcie na trasie.

-kibicom i zawodnikom za doping i wszystkim za trzymanie kciuków.

Mateusz Wieruszewski