Relacja 8 – 2019

Wkręcony w śrubę – czyli Gwint 55km

Miał to być dla mnie pierwszy ultra maraton. Po starcie w listopadzie na dystansie 43km pomyślałem, że dam radę i na „naszym terenie” 😉 Przygotowania miały być spokojne. W ramach przygotowań zapisałem się na zimowy półmaraton… ale od stycznia 2019 zaczęło się coś innego niż przygotowania ;)…

Pewnego styczniowego dnia na treningu, dla odmiany pobiegłem po asfalcie,  po 10km poznałem co to „płaszczykowaty łydki”… Mimo rozpaczliwej próby „łatania” zerwanego mięśnia, musiałem odpuścić

półmaraton.

W lutym w SUMIE zrobiłem „AŻ”13km!… przypadek? nie sądzę 😉 Gdy już miałem nadzieję, że marzec będzie miesiącem biegania – kolano po drugiej stronie „pykło”… marzec-suma wybiegań: 24km!. Po prostu zrobiła się z tego jedyna w swoim rodzaju „życiowa forma” 😉 Na domiar wszystkiego życie dorzuciło trzy grosze – ale zostawię to bez opisu.

Ale przecież zapisałem się na Gwint’a! i walczyłem w internecie o zapisanie się na listę startową jak moja koza o garść owsa – muszę spróbować 🙂

Do tego wszystkiego przed Gwint’em mój „stary przyjaciel z Grecji, niejaki Achilles” też się o mnie upomniał 😉

Przyszedł dzień startu. Cel: biec wolno, ale do przodu. Mój kumpel Mirek (notabene 3-krotnie zdobył u Was 2 miejsce na każdym dystansie) pożyczył mi GPS – bo mój wytrzymuje tylko 4 godziny. A zapowiadało się na 7.

I ruszyłem. Powoooli, ok. 6min./km. Od 6km towarzyszył mi wspomniany już przyjaciel „Achilles”… a

jak próbowałem zbiec szybciej z pagórka, „powiedział mi ostro: hola!hola!” 😉 Taktyka – byle do Kuźnicy biegiem. Potem się okaże. W Kuźnicy przybita piątka od syna, zachęta od Mirka i jego rodziny… i dalej. I zaczęły się pagórki… „mmm ładnie tu”- pomyślałem, choć Greg – Achilles miał inne zdanie 😉 Gdy

mijałem osoby, które biegły na 110km, 161km – biłem brawo – podziwiam takich biegaczy- to dla mnie

kosmiczny dystans.

Wbiegam na asfalt w Starym Jastrzębsku… pierwszy raz odczułem, że jakoś dłuuuży mi

się do tego punktu żywieniowego. Dotarłem- gorąco… ale nie siadam. Wciskam kolę i

biegnę… Kilka rozmów…

Po 30km (jak na zawołanie) – przychodzi skurcz czterogłowych. I zaczął się Galloway 😉 Bieg do następnego skurczu 😉 he he. Po kilku km nawet się uśmiechnąłem, bo skurcze były tak intensywne, że nawet zagłuszały Achille’sa ! 😉 Ot taka atrakcja biegowa 😉 Miło, że ludzie, którzy mnie mijali pytali się „czy wszystko,ok” – dziękuję raz jeszcze:) Minął mnie także o głowę niższy pan, który biegł na 110km – rocznik 53. Pomyślałem – „Czyli wszystko przede mną-lata i kilometry biegania”:) Do Miedzichowa… Znowu syn, znajomi – tym razem usiadłem i wypiłem kawę – cieszyłem się jak małpa z banana, bo wiedziałem, że choćby nie wiem co dotrę do mety 🙂 To już 38km a do limitu kupe czasu 🙂

I znowu Galloway „skurczów”… ale gębę miałem uhahaną 🙂 Pojawiło się jednak nowe doświadczenie biegowe: wstręt do słodkiego. Ciągle tylko żele, owoce… blee… ooo przegryzł bym, żela o smaku schabowego;)

Piękny mostek na bagnach… urocze miejsca… lubię biegać w lesie. Spotkałem strudzonego biegacza na 55km -zaproponowałem mu swój żel, bo wyglądał na wycieńczonego, chwilę wsparcia, rozmowy 🙂

Już myślałem, że wbiegam w miasto… a tu jeszcze pagórki łooo. Ostatnie km przebiegłem w towarzystwie przebojów z lat 80 – puszczanych przez małżeństwo, które mnie dogoniło. 1km do celu, ale już wiem, że nie będzie to 55km tylko więcej ;)… Jest syn ze znajomym Mirkiem! Michu ciągnie mnie za rękę i mówi „Biegniemy!” ha ha. Oki „lecimy” 😉 … jest meta… Znajomi, rodzina.. dziękuję, dziękuję, że serducho do biegania mam, bo nóg nie miałem;) Jak stwierdziła siostra – nie wyglądałem na zmęczonego. Bo jak się zmęczyć jak tempo takie, że zajęło mi to ok. 7 godz. i 20 min.? 😉

Gwint – i wkręciłem się w „śrubę”. Tym razem nie jako kibic, a jako finisher 55km Gwint’a… może

dane mi będzie przygotować się do 110km?,

kto wie… 🙂

 

Artur i jego Achilles 😉