Relacja 7 – 2019

Gwint 110

Moja pierwsza setka z hakiem a że przed 40-tką to już pikuś 😉

Wyznaczyć cel i dążyć do jego realizacji, takie motto przyświeca od początku mojej przygody z bieganiem. Na ten rok padło na próbę łamania 40min na 10km, 1,30 w półmaratonie i pokonać dystans 100 km. Pierwszych dwóch wyzwań nie udało się w pełni zrealizować, choć  jeśli chodzi o półmaraton nie zabrakło dużo tylko 10s gorzej było z dyszką tu zabrakło ponad minuty, ale jeszcze powalczę o to w przyszłości. Trzeci cel i kolejne obawy tym bardziej, że przygotowując się do szybszego biegania nie robiłem żadnych długich wybiegań, ostatni dystans powyżej 25km to Supermaraton Gór Stołowycvh w czerwcu 2018r.

Pomysł pokonania dystansu 100km pojawił się w mojej głowi już jakiś czas temu, podczas pierwszego mojego startu na dystansie 55km w 2016r, którego meta podobnie jak w tym roku zlokalizowana była w Nowym Tomyślu. W 2017r zaliczyłem drugi odcinek MinGwinta towarzysząc żonie w jej pierwszym dystansie powyżej maratonu i tu powiedziałem sobie, trzeci raz 55km nie biegnę. Ubiegły rok ze względu na kontuzje i zawirowania różne to tylko oczekiwanie na mecie na żonę i resztę znajomych biorących udział w biegu. Bardzo nie lubię takiej sytuacji wolę się męczyć na trasie niż denerwować czekając na mecie.  Druga część roku 2018r zdecydowanie lepsza biegowo, udało się ogarnąć i wrócić do regularnego treningu. Plan został ustalony i tylko oczekiwanie na zapisy na bieg. Dzień zapisów wybieram dystans 110km, 100 mil nie mieściło mi się jeszcze w głowie. Trasa obejmuje dwa odcinki które już pokonałem wcześniej wiem czego się spodziewać. Jak co roku spora grupa znajomych z Gniezna i okolic będzie dodatkowym wsparciem na trasie.

Walka o wynik na krótszych dystansach nie przeszła bez wpływu na stan zdrowi i planowane długie wybieganie w okresie między półmaratonem w Poznaniu a Gwintem trzeba było zarzucić, przeciążenie wewnętrznej strony piszczeli dawało się we znaki. Ale za dużo poświęciłem czasu na przygotowania abym miał się poddać tuż przed startem.

Do Nowego Tomyśla w piątek jadę pociągiem powrót zapewniony autem, mały spacer z dworca do biura zawodów i w okolicach godziny 22.15 odbiór pakietu startowego, i tu żałuję że nie pojechałem jednak samochodem można by się w nim spokojnie przespać, a tak do odjazdu autobusów prawie trzy godziny i trzeba je gdzieś spędzić. Miejscówka w szatni na ławeczce okazuje się zbawienna i w towarzystwie dwójki uczestników udaje się zdrzemnąć. Ok godziny pierwszej zaczyna się ruch, na korytarzu pojawiają się kolejni uczestnicy, a i emocje biorą górę. Ostatnie nerwowe pakowanie plecaka, sprawdzenie wyposażenia ubieram koszulkę klubową SŁYNNYCH KENIJCZYKÓW i do podstawionych autobusów. Po wyjściu z budynku szkoły, okazuje się że nocka jest dość chłodna i bardzo ucieszyłem się faktem że jednak nie oddałem wiatrówki do depozytu. Wsiadam do autobusu tu po chwili zjawiają się znajomi ze wspólnych treningów i tak jedziemy na start. Początkowo wymieniamy się planem na bieg, jednak po chwili zamykam oczy i próbuję choć chwilę się zdrzemnąć. Dojeżdżamy do Grodziska tu spotykamy Marcina z No Excuses i wspólnie popijając ciepłą herbatę oczekujemy na start. Udaje się zrobić kilka wspólnych zdjęć i w drogą. Start punktualnie o godzinie trzeciej, emocje towarzyszące są nie do opisania, obawa, podekscytowanie, zadowolenie targają moją głową. Pierwsze kilometry prowadzące do skraju lasu pokonuję z Adamem, który w tym roku towarzyszy żonie Asi na rzeczonym dystansie, a dla którego jest to jeden z etapów przygotowań do lipcowego mega wyzwania, trasę Gwinta zna dobrze w ubiegły roku pokonał 100mil.  Po pierwszych kilometrach okazuje się, że przedobrzyłem i chcąc zachować żywotność baterii zegarka jak najdłużej włączyłem tryb oszczędności co skutkuje mało precyzyjnym odczytem dystansu, na 38km trasy będę miał 32km. Zanim jednak znalazłem się na 38km trzeba było pokonać kilka kilometrów. Dołączyłem do małej grupy, która dość żwawo ok 6min/km pokonywała trasę. Ze względu na brak doświadczenia w nocnym bieganiu po lesie wolałem trzymać się grupy i tak dotrwać do świtu. Na pierwszym PK łapię pomarańczę, kabanosa i kilka paluszków nie zastanawiam się zbyt długo i opuszczam rynek w Rakoniewicach. Kolejne kilometry mijają tu już biegnę sam, zaczynam się zastanawiać czy nie jest zbyt szybko, ale jakoś dystans mija, przypominam sobie co działo się na poszczególnych odcinkach biegnąc tu dwa lata temu z Danką i tak odrywam myśli od trasy. Docieram do PK2 Głodno w 3h45min osiągam 38km, tu wita mnie okrzyk kolegi Bergola(kolejny Ultra świr tydzień wcześniej pokonał 100 mil w Beskidzie Wyspowym, a jak do tej pory zaliczył wszystkie Gwinty) a ty co ani Cześć, Dzień dobry itd., okazuje się że razem z Mateuszem znajdują się na punkcie, po szybkim serwisie w miłym towarzystwie opuszczam punkt. Przed wejściem na punkt postanowiłem zrobić porządek z zegarkiem przestawiłem go na normalną pracę, chwilę to trwa a ja ze stumilowcami pokonuję wspólnie odcinek trasy. Zegarek się ogarnia i zostawiam chłopaków, lecę do przodu szybko kolejne miłe spotkanie, tym razem Aga z Jackiem uczestnicy koronnego dystansu z ekipy pod egidą No Exscuses, wymieniamy pozdrowieni i ruszam do przodu. Walka trwa a mi w głowie pojawia się plan pokonania 55km poniżej 6h, pierwsze objawy kryzysu dają o sobie znać w okolicach 50km, nienaturalne zmęczenie w okolicach pachwin i prawego bicepsa, tu dzwoni telefon Danka, która wraz z towarzystwem jedzie na dystans Mini chce wiedzieć jak sytuacja. Skarżę się jak to jest mi źle i że dopadł mnie kryzys, ale nie poddaję się i walczę dalej, do Wolsztyna już blisko podpinam się na moment pod mijającą mnie dwójkę biegaczy i tak pokonuję kolejny odcinek w oddali widzę plażę w Wolsztynie a stąd już rzut beretem do przepaku. Przechodzę ten ostatni odcinek pozwalając sobie na mały odpoczynek i zebranie myśli co może być powodem kryzysu. Pierwsza część dystansu zaliczona w 5h39min, daję sobie czas do godz. 9 na wyruszenie na drugi etap trasy. Super obsługa na punkcie pomaga w szybkim zorganizowaniu się. Tu kolejny przedstawiciel grupy No Excuses Mariusz krótka rozmowa i opuszcza przede mną punkt. Ja spokojnie zjadam zupę pomidorowa z ryżem smakuje przepysznie, do tego kawa, zmieniam koszulkę na świeżą niestety tym razem koszulka Słynnych Kenijczyków zostaje razem z niepotrzebnymi rzeczami  w przepaku i w drogę. Postanawiam jednak więcej jeść, wniosek po pierwszym odcinku jest jeden za mało zjadłem (baton i 1 żel jak dla mnie to za mało). Wychodzę z punktu dzwonię do Danki aby przestała się martwić, informuję ją że odżyłem i ruszam na trasę. Początek wolno trzeba przekonać ciało do walki po kilkuset metrach wracam na właściwe tory, jednak w głowie nowa strategia, koniec z kaskaderką racjonalnie i do przodu. Tętno wyznacza tempo, nie odwrotnie i żel co ok 1h. Tak mijają kilometry w tempie ok 6-7min/km, zdaję sobie doskonale sprawę że zabawa dopiero się zacznie ok 69km, gdzie teren jest zdecydowanie bardziej pofaudowany i piaszczysty. Małe zawahanie i poszukiwania trasy tuż przed Kuźnicą powodują stratę czasu, ale brniemy dalej, tu dołączam do kolegi który na przepaku użyczył mi maści i razem pokonujemy najtrudniejszy odcinek trasy. Pojawiają się pierwsze przemyślenia na temat czasu na mecie 13-14 godzin wydaje się być realne. Zbliżamy się do 80km tempo zdecydowanie spadło Gwintowe góreczki dały się we znaki jedna każdy pokonany kilometr przybliża nas do celu. Na punkcie w Jastrzębsku rozstajemy się i każdy próbuje realizować swój plan na dalszą część trasy. To już tylko i aż 30km, klasycznie zaczynam dzielić dystans na mniejsze odcinki i tak kolejny cel to PK w Miedzichowie czyli 93km, aby do niego dotrzeć trzeba pokonać długie leśne odcinki, pozytywne jest to że nie ma tyle górek. Okazuje się że moje tempo trochę wzrosło i wracam do przedziału ok 7min/km, tak docieram do ostatniego PK, uzupełniam bidon i bukłak zjadam drożdżowca i ruszam to już tylko 17km, czyli 7km do setki a potem tylko 10km do mety, tak to oszukuję głowę. Na zawrotce za punktem wymieniam pozdrowienia z Marcinem i lecę dalej, jednak przychodzi lekkie znużenie, znudzenie, zobojętnienie trudno mi to określić, zwyczajnie mi się nie chce walczyć dochodzę do wniosku że jakoś dotrę do mety, tu następuje ,,strzał” jeden z uczestników wyprzedza mnie ok 2km po punkcie, trochę zadziałało to na mnie jak katalizator dolany do paliwa. Głowa przechodzi w tryb walki, może to głupie ale tak mam, (muszę go wyprzedzić – on może a ja nie)  po chwili cel osiągnięty doganiam i wyprzedzam tego uczestnika, głowa jednak pozostaje w trybie walki i tak na ostatnim odcinku udaje się trzymać tempo i napierać. Docieram do kładki, która daje wrażeni że meta jest blisko i na wyciągnięcie ręki, jednak po chwili przekonuję się jak ważna jest koncentracja i zwracanie uwagi na oznaczenia na trasie. Przechodzę przez mały rów z wodą za którym jest powalona kłoda, nie potrafię wytłumaczyć dlaczego ale nie zauważam kilku wiszących szarf i zamiast skręcić w prawo biegnę prosto, chyba tak prowadziła trasa poprzednio jak tu byłem. Mała górka zasłania oznaczenia, a ja pokonuję kolejne metry poza trasą, po ok 200-300m orientuję się że nie ma oznaczeń, zatrzymuję się rozglądam, w oddali widzę że coś powiewa na wietrze, ruszam w tę stronę, kolejne metry im bliżej tym moja irytacja narasta, są taśmy ale od jakiegoś płotu. Zły na siebie wracam i patrzę jak mogłem nie zauważyć tak oznaczonej trasy. Obrażony na cały świat biegnę zgodnie z oznaczeniem, normalnie by mnie to obeszło jednak wysiłek zrobił swoje, paręset metrów dalej spotykam fotografa, informuje mnie że do mety ok 10 km, oznacza to że wymarzona setka już jest. To teraz równo i do mety, za jakieś 2km widzę jak ktoś biegnie w przeciwnym kierunku, okazuje się że to Haszek 100milowy (pokonał ten dystans 2 lata temu a dziś dodam że ukończył STUMILAKA 2019r Brawa i Ogromny Szacunek) postanowił pobiec naprzeciw i dopingować nas na ostatnim odcinku. Szybka fotka i drugi raz dowiaduję się, że do mety zostało 10km co nie jest fajne, ale za to mam dwie fotki z przekroczenia 100km w dwóch różnych okolicznościach przyrody. Ostatnie kilometry to przebieżka nad autostradą powrót do lasu, kawałek asfaltu tu trzy lata temu robiłem fotkę pokonując pierwsze 50 kilometrów, co oznacza że meta już bardzo blisko. Przypominam sobie ostatni odcinek sprzed trzech lat, do pokonania kilka parkowych górek, przebieżka przez osiedle, długa prosta, ostatni zakręt w lewo przy szkole potem prosto i po prawej rynek, a na nim Meta. Marszobiegiem pokonuję kolejne metry, jest szkoła przechodzę do biegu nogi niosą zmęczenie mija, emocje targają radość, zadowolene, euforia i spełnienie. Bieg kończę wynikiem 13h25min28s, daje to 22 miejsce open i 13 miejsce w M40, jak na debiut na dystansie 100+ to wyszło godnie, czy wrócę zapewne tak, apetyt rośnie w miarę jedzenia chciałoby się pokonać kolejne granice, pytanie co pierwsze dystans czy czas. Przed startem dystans 100 mil nie mieścił mi się w głowie, teraz lekko drzwi zostały uchylone co będzie czas pokaże oby zdrowie było to formę się zrobi. Wszystkim uczestnikom biegu gratuluję podjęcia rękawicy. Do zobaczenia za rok.

Danka dziękuję 🙂

Marcin Powalowski