Relacja 6 -2019

A BYŁO TO TAK…

Kiedy rok temu na mecie GWiNTa okazało się, że do podium w kategorii wiekowej zabrakło mi 55 sekund… Czyli że wystarczyło przebierać nogami o 1 sekundę szybciej na każdym kilometrze, albo nie jeść tych pysznych, aczkolwiek cholernych pomarańczy na punkcie odżywczym… Ogarnęły mnie wówczas takie emocje, że mój słownik czynny (choć na co dzień dość bogaty) zubożał nagle do jednego słowa. Tak, tak… To było to wyrażające wiele słowo na „K”, za to wykrzyczane tak szczerze i donośnie, że z pewnością słyszeli je wszyscy. Pomogło i momentalnie jakoś lżej na duszy się zrobiło. A później, po tym słowie na „K”, dodałam tylko „ZA ROK STANĘ NA PUDLE”!

JAK ŚLEPEJ KURCE ZIARNO…

Oczywiście „ZA ROK STANĘ NA PUDLE” wypowiedziane pod wpływem dwóch milionów endorfin po kilku miesiącach nabrało nieco innego ładunku emocjonalnego. Nagle stało się jakieś nieśmiałe, powątpiewające i aż trudno mi było uwierzyć, że to właśnie z moich ust wypłynęły te optymistyczne słowa. Aż tu nagle pewnej październikowej nocy zapiszczał mój telefon anonsując wiadomość. Zerkam… obcy facet. Udaję, że nie widzę. W końcu czytam: „Nie chciałabyś być na podium GWiNTa? (ok, mini, ale zawsze)…”. „PSYCHOL” – pomyślałam. Później było gorzej, bo na moje pytanie „A skąd Ty mnie w ogóle wytrzasnąłeś?” otrzymałam odpowiedź: „Jak to skąd? Z facebooka, oczywiście!”. O MAJ GAD! 100% STALKER!!! Ale od słowa do słowa i stalker Krzysztof szybko stał się moim osobistym Aniołem Stróżem, a w grudniu rozpoczęłam regularne przygotowania pod jego okiem. Cel był jasny: PUDŁO NA GWINCIE.

Pracowałam naprawdę uczciwie. Deszcz, śnieg, zmęczenie i satysfakcja, taka prawdziwa, bo zasłużona. Przyszła wiosna, poprawione czasy, pierwsze sukcesy no i co? No i jajco, jasny gwint! Kontuzja na dwa tygodnie przed głównym startem! Magik Grzegorz z Fizjoterapii Biegacza dzielnie ratował sytuację i jak się później okazało, zrobił to na medal 🙂

GODZINA ZERO

Dzień startu zaczął się wspaniale. Czułam niebywały spokój, wszystko dopięte na ostatni guzik. Zbiórka, owsianka na drogę i jazda! Z przejęciem sprawdzałam aktualne wiadomości z trasy Normal, biegli znajomi i biegł Anioł Stróż. W myślach dmuchałam im w plecy i wysyłałam pozytywną energię. Dotarliśmy do Nowego Tomyśla, w biurze zawodów odebraliśmy pakiety, organizacja jak zwykle na wysokim poziomie. Wszystko odbywało się sprawnie i z uśmiecham, każdy czuł charaterystyczne podniecenie. Dokładnie taki klimat pamiętałam sprzed roku. Ale, ale… Nie mogło być idealnie… Napełniłam bukłak i po chwili moim oczom ukazała się kałuża! Ponieważ do tego momentu szczęście mi sprzyjało, wierzyłam, że znajdzie się jakieś rozwiązanie. Nie myliłam się. Kolega Łukasz (cmok, cmok) stanął na wysokości zadania i za pomocą taśmy izolacyjnej stworzył prawie nowy, czarny i bardzo brzydki bukłak. Brzydki, ale sprawny. Nawet w tej sytuacji potwierdziły się słowa, że nie wygląd jest najważniejszy 🙂

Zdjęcia, powitania ze znajomymi i droga autokarami do Wolsztyna prosto na start. Nie udzieliła mi się zabawowa atmosfera. Przeszłam już w „stan skupienia”. Uśmiechałam się, czasem coś odpowiadałam, ale w myślach segregowałam informacje od trenera. Od linii startu dzieliła nas już tylko droga przez park. I cóż się tam zadziało?! Jeśli ktoś nie oglądał „Olimpiady wg Monty Pythona”, serdecznie polecam! Szczególnie fragment „Maraton nietrzymających moczu”. Wypisz, wymaluj!!! Panowie jeden po drugim wskakiwali w krzaki, a ja, mimo koncentracji, byłam ubawiona do łez!

3, 2, 1, START!!!

Godzina 12. Poszli! Jak dziki w żołędzie, jak kuny leśne, jak sarny w zielone czeluści! W głowie miałam słowa Krzysztofa „Na początku będzie wąsko, nie daj się zepchnąć. I niech tłum Cię nie poniesie”.W pełnym skupieniu (nie dając się zepchnąć) biegłam miarowo i spokojnie wyczekiwałam 10-tego kilometra, bo właśnie tam miała się zacząć zabawa „w górki”.

Szczerze mówiąc z samego biegu pamiętam niewiele. Trudno, coś za coś. W tym roku nie o zwiedzanie chodziło. Ludzie na mecie mówili o pięknych widokach… Wierzę na słowo. Może wrócę jesienią na grzyby, to się przekonam 🙂 Tymczasem moją uwagę przykuł bez. W pierwszej chwili go nie zauważyłam, ale pachniał tak nieziemsko (wręcz bezczelnie), że moja głowa bezwiednie się wykręciła. Są takie zapachy, smaki, dźwięki, które do końca życia zostają przypisane do konkretnej sytuacji. Jestem pewna, że zapach bzu już zawsze będzie zapachem GWiNTa.

Las, punkt, las, punkt, las… Mijając ostatni punkt odżywczy w Miedzichowie było mi nawet trochę smutno. Dojrzałam placek, którym wszyscy się zachwycali. Nie chcąc tracić czasu zrezygnowałam z tego dobrodziejstwa, złapałam kawałek pomarańczy i pędziłam dalej. Pamiętam również myśl kiełkującą w mojej głowie, że chyba jest nieźle, bo wokół prawie sami panowie, a pań jak na lekarstwo. W głowie jak mantra przewijały mi się cyferki 6’27. To średnie tempo zwyciężczyni GWiNTa na tej samej trasie sprzed trzech lat… Marzeniem i cichym celem było utrzymanie takiej prędkości. Walka zaczęła się po czterdziestym kilometrze. Nie będę kłamać, że wszystko mnie bolało, bo tak nie było. Nie czułam nawet zmasakrowanego palca, ani gigantycznych odcisków. Najwidoczniej adrenalina zrobiła swoje, rzeczywiście ludzki organizm to cudowna maszyna! Po drodze stoczyłam dwie zwycięskie walki. Pierwszą z Klaudią (POZDRAWIAM!!!). Walka była słuszna, bo jej wynik zadecydował o kolejności na podium. Natomiast druga walka okazała się bezsensowna, bo dziewczyna przed którą uciekałam była z innej kategorii wiekowej (HYHY). Ale cóż, nikt na czole nie ma wypisanego peselu 🙂 No bo jak to było?… Najpierw mięśniami, póżniej głową, a na końcu sercem? Dokładnie tak! Moja determinacja tego dnia wystrzeliła poza stratosferę! Na ostatnim 17-kilometrowym odcinku udało mi się wyprzedzić w sumie 23 osoby i nie ukrywam, że jest to liczba, z której jestem naprawdę dumna!

PRO ECO

Bardzo krótko, ale konkretnie… Wielkie brawa dla pana w niebieskiej koszulce z numerem 262 (mam nadzieję, że dobrze zapamiętałam), który biegnąc podnosił opakowania po żelach po jakichś leśnych bałaganiarzach. Proszę Pana (w niebieskiej koszulce)! Widząc to uśmiechałam się do pana pleców. Brawo, brawo, oby więcej takich osób jak Pan! 😉

METAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!

Podbudowując się na duchu myślą „W środę fizjo, w środę fizjo” zasuwałam już prosto do mety. Wszystko działo się szybko. Pamiętam tylko przybitą piątkę na ostatnich metrach z Aniołem Stróżem i pytanie za linią mety: „Udało się????” No udało się!!!!!!!!!!! Bieg ukończyłam z czasem 5:55:51, z siódmą lokatą w open kobiet i drugą pozycją w kategorii K30. Hyhy… Średnie tempo biegu? 6’26 co oznaczało, że wygrałam wewnętrzną walkę z samą sobą 🙂 Na mecie było wspanialej niż wspaniale! Moja przyjaciółka i najwierniejszy kibic – Monia, wierząc mocno w mój sukces, od rana chłodziła w turystycznej lodówce Prosecco. Jaki zawodnik, tacy kibice 😉 Bąbelki z silikonowego kubka smakowały doprawdy bajecznie!!! Zdjęcia, medal, trofeum ciężkie jak jasny gwint, gratulacje, urywający się telefon, radość ze znajomymi z naszych wyników i świętowanie do trzeciej nad ranem, BEZCENNE!!!!

Jaki był ten bieg?… Taki jak ta relacja. Było trochę śmiesznie, trochę poważnie, trochę wzruszająco i bardzo radośnie. Co dalej? Nie wiem dokładnie, ale jedno jest pewne: CDN!

Ps. Dziękuję wszystkim, którzy mi kibicowali i wierzyli, że się uda! Szczególne podziękowania dla Moni i Krzysztofa!!! :*

Ania Bobrowska