Relacja 5 – 2019

Rok 2019 to było moje piąte już podejście do GWiNT-a na dystansie 55 km . Jako że  jest to impreza wyjątkowa stała się dla mnie punktem obowiązkowym w kalendarzu biegów.  Poprzednie cztery edycje  wyglądały różnie. Tak szczerze mówiąc, to z żadnego z tych występów  nie byłem do końca zadowolony, a czasy z każdym kolejnym rokiem były coraz słabsze. Przyczyn takiego stanu rzeczy było kilka. Częściowo można było zrzucać winę na brak czasu, czy jakieś drobne urazy pojawiające się raz po raz, ale głównym powodem jak  to często bywa okazało się lenistwo. Ten rok miał być jednak przełamaniem tej fatalnej passy. Cel jaki sobie postawiłem był prosty. Zważywszy na to, że w tym roku trasa była chyba najtrudniejsza ze wszystkich, to ukończenie w czasie lepszym niż rok temu było planem minimum. GWiNT 2018 pokonałem w 7:03, więc teraz wypadało chociaż złamać 7 godzin. Przygotowania znów nie poszły do końca tak jak to sobie założyłem, ale można powiedzieć, że w miarę jakoś te treningi wyglądały. Z lekkim powiewem optymizmu można było zatem stanąć na starcie.

Tak w zasadzie to przygoda z GWiNT-em zaczyna się dla mnie w piątek. Po pracy wspólnie z córką udaliśmy się na nowotomyski rynek żeby poczuć już tą ultramaratońską atmosferę. O 18 bowiem na trasę wyruszali zawodnicy z dystansu 100mil. Jest parę znajomych twarzy, z którymi rozmawiam kilka chwil życząc powodzenia. Wreszcie stumilowcy startują. Oglądając to tylko z boku zawsze podnosi mi się adrenalina, to przeciez dystans, który pokonać tylko prawdziwi

kozacy :). Nawet moja niespełna półtoraroczna córka bije brawo gdy koło nas przebiega kilkudziesięcioosobowa, kolorowa grupa biegaczy. Żegnamy ultrasów, pędzimy szybko do biura zawodów odebrać pakiet startowy i wracamy do domu żeby przygotować wszystko co potrzebne na jutrzejszy start.

Sobota wita mnie pogodą chyba wymarzoną do biegania. Nie jest gorąco, słońce tylko chwilami przebija się przez chmury. W razie niepowodzenia na pogodę winy zrzucić nie można. Do biura zawodów, spod którego na start zawożą nas podstawione przez organizatora autokary mam niedaleko, więc postanawiam zrobić sobie spacer. Znajomych osób jakoś mało, ale cóż się dziwić skoro popularność GWiNT-a osiągnęła poziom ogólnopolski, to i biegacze z najróżniejszych części kraju się tu pojawiają. Około 11 autokary wyruszają w stronę Wolsztyna, gdzie w tym roku zlokalizowany jest start dla dystansu MINI. Droga mija szybko, obseruję przydrożny las, to przecież w tych okolicach już niedługo przyjdzie nam biegać. W okolicach startu czeka na mnie siostra. Zabiera rzeczy, których nie decyduję się brać ze sobą.

Start w tym roku  umiejscowiono w bardzo malowniczym miejscu, tuż przy samym jeziorze, dlatego oczekiwanie na początek upływa w pięknych okolicznościach przyrody. Nadchodzi samo południe, odliczanie, 3..2..1 i wreszcie start. Początek tej trasy znam bardzo dobrze, to przecież moje rodzinne strony. Pierwsze kilometry to Szlak Żurawi dookoła Jeziora Wolsztyńskiego, najpierw krótki odcinek z asfaltu i kostki brukowej, ale podłoże szybko zmienia się na gruntowe. Zawsze lubiłem tu biegać, wąskie scieżki pośród zieleni, od czasu do czasu widok na jezioro. To chyba jeden z najładniejszych odcinków na całej trasie GWiNT-a. Przez chwilę, kiedy wybiegamy z zacienionego terenu, robi się dość ciepło. Po kilku kilometrach skręcamy w lewo oddalając się od jeziora. Wbiegamy w las i znowu robi się przyjemnie chłodno. Sznur biegaczy zaczyna się powoli rozciągać, każdy dostosowuje tempo do tego co sobie założył. Ja staram się nie szarżować. Wiem, że pierwsze 10 kilometrów jest płaskie i to dopiero rozgrzewka przed tym co nas czeka później. Biegnie się naprawdę fajnie, staram się trzymać tempo 6:00. Szybko docieramy do leśnego jeziorka Brajec, po minięciu którego zacznie się cała zabawa. Znam ten teren całkiem dobrze, bo swego czasu sporo treningów w tych lasach zaliczyłem. Czekam aż na horyzoncie pojawi się pierwsza, ale chyba jedna z najbardziej wymagających górek. Wybiegam zza zakrętu i oczom ukazuje mi się owe wzniesienie. Jednak krajobraz tego miejsca jest inny niż ten, który pamiętam z przeszłości. Cała prawa strona lasu wycięta. A kiedyś była tu ostoja zwierzyny… Cóż, takie mamy czasy. Podejście pod pierwszą górkę jest wymagające. Sypki piasek i spora stromizna wchodzą w nogi. Przez głowę przebiega myśl, że mała ilość podbiegów na treningach może szybko mnie sponiewierać. W planie miałem wszystkie wzniesienia pokonywać marszem, a po pierwszym z nich upewniam się o słuszności takiej taktyki. Wiem, że kolejne kilometry będą mocno naszpikowane górkami.

Mimo, że teren staje się trudniejszy, to biegnie się całkiem dobrze. Pod górę marsz, w dół i na płaskim bieg. I tak aż do pierwszego punktu kontrolnego. Co ciekawe na trasie co chwila spotykam grupy kibiców, którzy głośno dopingują każdego z biegaczy. Szczególnie w pamięci utkwił mi jeden, spacerujący sobie w okolicach Kuźnicy z browarkiem w ręku 🙂 „Ten to pożyje, spacerek w lesie, popija zimnym piwkiem” – pomyślałem. Rozważając na temat tego, jak dobrze ma przed chwilą spotkany kibic pokonuję ostatnich kilka wzniesień i docieram nad jezioro do pierwszego punktu odżywczego. Tutaj tylko kawałek banana, trochę suszonych owoców, kubek coli i mogę lecieć dalej. W planie miałem opuścić Kuźnicę najpóźniej w 1:30 od startu. Spoglądam na zegarek, 1:24, jest dobrze, 6 minut zapasu.

Do następnego punktu jest jakieś 11 km, które w większości będą wymagające. Jak tylko opuszczam plażę i wbiegam w las to zaczynają się kolejne górki. Wydaje mi się, że piasku jest chyba jeszcze więcej. Chwilami nogi zapadają się w nim po kostki. Dodatkowymi atrakcjami okazują się byc powalone drzewa, które trzeba pokonywać, a na tym etepie jest ich kilka. Tempo biegu jest już zdecydowanie wolniejsze. Mniej więcej w połowie tego odcinka trasa się wypłaszcza. Jest kilka kilometrów, które mogę pokonać w miarę równym tempem. Moje nogi czują już  pokonane pagórki, więc kilka razy przechodzę do marszu. Ten płaski odcinek jednak szybko się kończy i znów zaczynają się wzniesienia, które dość mocno dają mi w kość. Wreszcie wybiegam z lasu, jest Jastrzębsko i zaczyna się droga asfaltowa. Postanawiam sobie , że do punktu muszę dotrzeć jednostajnym tempem bez zatrzymywania, ale jak na złość gdy dobiegam do przejazdu kolejowego szlabany zamykają mi się przed nosem. Krótka przymusowa przerwa i ostatnie metry do punktu odżywczego. Na skrzyżowaniu drogi wita nas spora i bardzo głośna grupa kibiców dopingując wszystkich zawodników.  W punkcie spędzam kilka minut, uzupełniam bukłak wodą, posilam się trochę, wypijam po kubku coli oraz wody i przemywam twarz. Wychodząc kontroluję czas, na zegarku 2:45, czyli co do minuty tak jak miałem założone. Na dalszą część już planów czasowych nie robiłem. Moje wybiegania nie były na tyle długie żeby planować konkretnie coś ponad dystans 30 kilometrów, więc jedynym planem na resztę biegu było dać z siebie tyle ile się da.

Teraz jeszcze tylko kilka kilometrów górek i zrobi się płasko. Rozpoznaję okolicę, w której się teraz znajduję. Biegałem tu trochę przygotowując się do tegorocznej edycji GWiNT-a  i to chyba dzięki temu czas mija mi całkiem szybko. Dzielę sobie drogę na mniejsze odcinki, układam w głowie plan działania. Wyznaczam jakiś cel, do którego staram się dobiec, a to jakieś drzewo na hyryzoncie, a to zakręt który za chwilę sie pojawi i tak górka po górce pokonuję ten wymagający fragment trasy. Wzniesienia wreszcie kończą się, a  ich miejsce zastępuje płaska, lecz momentami dość mocno piaszczysta droga, która mam wrażenie bardziej mnie męczy niż pokonane niedawno pagórki. Coraz częściej przechodzę do marszu. Po minięciu autostrady formuje się niewielka grupka biegaczy. Postanawiam się do niej podczepić chociaż na kilka kilometrów, zawsze w większej grupie raźniej. Wkrótce potem zaczynam odczuwać lekkie uwieranie w prawym bucie. Z racji tego, że nogi zaczynają w miarę się kręcić, postanawiam jednak dotrzeć tak do punktu w Miedzichowie. Tym bardziej, że czas i dystans w towarzystwie innych osób mija szybciej, nawet jeśli biegniemy niemal w milczeniu. Od czasu do czasu tylko słychać jakieś krótkie rozmowy. Nic dziwnego, pewnie każdy odczuwa już trudy tego biegu. Skład grupki zmienia się co chwila. Jedni dołączają, inni zostają z tyłu przechodząc do marszu. Mi udaje się dotruchtać prawie do samego Miedzichowa. Tempo nie powala, ale staram się jak najdłużej utrzymywać w biegu. Z przeciwnego kierunku zaczynają napływać biegacze, którzy zaliczyli już ostatni punkt kontrolny. To chyba trochę osłabia morale i ostatnie kilkaset metrów większość maszeruję. Co chwila spotykam kibiców zachęcających do biegu, bo to przecież już tak blisko. Staram się słuchać ich rady, ale przychodzi mi to bardzo opornie. Nareszcie docieram do punktu. Wolontariusze od samego przekroczenia linii odmierzającej czas otaczają biegaczy opieką. Zresztą na każdym punkcie było tak samo, wszędzie uśmiechnięci ludzie pomagający jak tylko się dało. To już chyba taka tradycja GWiNT-owa 🙂 W Miedzichowie spędzam trochę więcej czasu. Siadam w boku na krawężniku, zdejmuję but i skarpetkę, żeby sprawdzić jak tam stopa. Niewielkie dwa odciski, ale bywało gorzej, więc nie zrażam się tym tak bardzo. Tradycyjnie jem kawałek banana i piję colę. Dopełniam bukłak wodą  i wychodzę na ostatnią część trasy. Zerkam na zegarek, nawet nie pamiętam dokładnie czasu, ale chyba wskazał coś około 4:20. Jest całkiem dobrze. Na pokonanie ostatnich 17,5 km mam ponad 2 i pół godziny, więc jeśli nic się nie wydarzy to powinno się udać.

Zamieniam kilka słów z innymi biegaczami, dzielimy się wrażeniami z trasy. Postanawiam zadzwonić jeszcze do żony, żeby poinformować jak mi idzie. Krótka rozmowa trochę krzepi i kilka najbliższych kilometrów udaje mi się wolno przetruchtać, chociaż coraz bardziej dają się we znaki odciski. Ta część trasy technicznie nie jest wymagająca, ale narastające zmęczenie nie ułatwia zadania. Stawianie kolejnych kroków z każdą minutą przychodzi coraz trudniej. Jednak świadomość tego, że realizacja celu jest tak blisko popycha do przodu. Tak docieram o okolice kultowego „mostku”. Trzeba przyznać, że przeszedł kapitalny remont i pokonanie go nie sprawia już problemu nawet na maksymalnym poziomie zmęczenia. Szeroka leśna droga zmienia tu jednak swój charakter i staje się wąską ścieżką, miejscami dość podmokłą i pełną krzewów jeżyny.  Bieg taką dróżką pełną zakrętów i nierówności sprawia mi sporo problemów, więc postanawiam pokonać go maszerując.  Ten odcinek dłużył mi sie strasznie i wspominam go jako najtrudniejszy dla mnie. Zwłaszcza jeśli chodzi o strefę mentalną, bo trudno było mi na tym fragmencie trasy zdopingować się do czegokolwiek. Na szczęście kręta ścieżka kończy się, bo straciłem tutaj sporo cennych minut. Wraz z jej opuszczeniem udaje mi się jakoś pobudzić się do działania. Fizycznie wcale nie czuję się źle, może poza dukuczajacymi coraz bardziej odciskami. Zaczynam truchtać. W głowie pojawia się myśl, że mimo ponad 40 km w nogach da się jeszcze coś tutaj zdziałać. Tak jakbym dostał odrobinę jakiejś dodatkowej mocy. Tempo biegu się poprawia, samopoczucie też, a meta w Nowym Tomyślu jest coraz bliżej. Nic tylko napierać do przodu. Szybko docieram do myśliwskiej ambony na skraju lasu, przy której czekają dzieci, by wspomóc zawodników kubeczkiem zimnej wody. Mam jeszcze spory zapas w bukłaku, więc nie korzystam, zostawiając ją dla bardziej potrzebujących. Po chwili wybiegam z lasu i skręcam w prawo na drogę, która prowadzi w kierunku autostrady. Gdy jestem już blisko wiaduktu nagle słyszę dźwięk zegarka. Niestety nie jest to informacja o kolejnym pokonanym kilometrze, a sygnał że zegarek się rozładował, już po raz któryś podczas GWiNT-a. To oznacza, że albo trzeba zainwestować w nowy sprzęt, albo… zacząć biegać szybciej 🙂 Podchodzę spokojnie na wiadukt, na bieg pod górę sił już brakuje. Wyciągam telefon żeby sprawdzić czas. Jeszcze sporo brakuje do 18, a do mety według moich szacunków zostało pewnie około 7 km. Szybko wyliczam w głowie, że jeśli się zmobilizuję to może uda się ukończyć w okolicach 6:30. Zbiegam w dół, za wiaduktem mobilna grupa kibiców, którą kilkukrotnie spotykałem już wcześniej na trasie, mobilizuje do walki na ostatnich kilometrach. W połączeniu ze świadomościa, że mam niezły czas, pozwala to wykrzesać z siebie resztki energii. Staram się jak najwięcej biec. Gdy wbiegamy na asfaltowy odcinek udaje mi się wyprzedzić nawet kilku zawodników. Przede mną ostatni trudny fragment trasy – Glińskie Góry, który został chyba przez organizatorów dołożony żeby ostatecznie sponiewierać biegaczy i pozbawić ich resztek sił. Ale to w końcu ultra, więc za łatwo być przecież nie może. Strome górki i ogromna ilość piasku dają porządny, ale ostatni już tego dnia wycisk. Wybiegam z lasu. Teraz już tylko po płaskim na nowotomyski rynek. W oddali słychać już odgłosy dobiegające z mety. Mimo że nogi ciężkie staram się biec, w mieście co kawałek grupki kibiców i mieszkańcy motywują do ostatniego wysiłku, co niewątpliwie bardzo pomaga. To już ostatnie metry, ktoś zatrzymuje auta przed przejściem dla pieszych, dlatego można skupić się tylko na biegu. Wpadam na rynek, mnóstwo kibiców, wszyscy krzyczą, atmosfera jest naprawdę niesamowita. Ostatnie kilka metrów, spoglądam na zegar odmierzający czas, jest 18:27, więc udało mi się ukończyć bieg w czasie 6 godzin i 27 minut. To o prawie 40 minut lepiej jak rok temu. Wynik może nie powala na kolana, lecz mimo to jestem zadowolony. Najważniejsze, że udało się dobiec w zdrowiu, bez kontuzji. Pewnie można było coś jeszcze urawć z tego,  ale trzeba coś sobie zostawić na kolejną edycję, bo w kwietniu przyszłego roku napewno na starcie GWiNT-a mnie nie zabraknie 🙂

ŁUKASZ PRZYBYŁA